Uniwersum Metro 2035: „Piter. Wojna” – recenzja książki

    Pisze o tym zresztą sam autor w posłowiu. Dość zaskakującym zresztą. Mam ten głupi zwyczaj, że – o ile tylko czytam papier, bo z tym ostatnimi czasy różnie bywa –  zerkam sobie na koniec książki. Nie po to, żeby zobaczyć ostatnie zdanie, stronę czy rozdział. Nie lubię tak grubych spoilerów. Cieszę się za to ze smaczków, które zaostrzają apetyt: to szkic, na który niekiedy tam się trafia, mapa sytuacyjna, plan metra – jak to bywało wcześniej w cyklu Uniwersum 2033, wyjaśnienia co bardziej zawiłych terminów, przytoczone w przypisach dygresje. To wszystko często ląduje na końcu. Przebieram więc w tych okruchach, chłonę ostatnie wybrzmiewające nuty, wciągam w nozdrza zapach pozostawiony przez dosychający atrament. Tutaj, w „Wojnie”, deser przygotował sam autor. To dwie strony, na których wyjaśnia, co robił przez te lata, że nazwisko widoczne na okładce książki to w istocie pseudonim, który pochodzi z rodzimego filmu. W końcu przytacza tam odpowiedź na nurtujące fanów pytanie: czy Iwan przeżył? Nie, nie odpowiem. Jeśli chcecie, to sami zerknijcie na te ostatnie karty i przeczytajcie. Albo nawet lepiej: wypatrujcie Iwana gdzieś wśród tych przeszło pięciuset stron powieści – jeśli go znajdziecie, to będziecie wiedzieć. Jeśli nie – tak czy inaczej przeczytacie dobrą książkę.

    Pod dwóch pierwszych, oryginalnych powieściach z cyklu Metro, które wyszły spod pióra Dmitrija Głuchowskiego, pisarz wpuścił do swojego uniwersum innych autorów. Bardzo szybko okazało się, że ludzkość przetrwała atomową zawieruchę nie tylko w tunelach pod Moskwą. Szczęśliwcy schronili się również na stacjach podziemnej kolei w Petersburgu. To jest właśnie cały ten Piter – Petersburg, była stolica Rosyjskiego Imperium, miasto, pod którym znalazło się pięć linii i 67 stacji metra. A także mniej znane tunele techniczne, zajezdnie, sztolnie systemów wentylacyjnych i czyhające na śmiałków nieuwzględnione w oficjalnych planach odnogi, których położenie utajniono. W końcu to Rosja, która ma mnóstwo swoich tajemnic. Tam właśnie toczyła się akcja poprzedniej części, tam też wracamy w „Wojnie”. Ale tak nie do końca.

    Czytając drugą książkę Wroczka, nie sposób dostrzec delikatnej zmiany klimatu. Już jej ogólna budowa pokazuje, że autor nieco inaczej rozkłada ciężar opowieści. Głównego bohatera, choć wówczas jeszcze nie do końca wiadomo, że to on, spotykamy po raz pierwszy na powierzchni. Tej samej morderczej, napromieniowanej, przed którą truchleli bohaterowie oryginalnego cyklu. Na tej wycieczce się oczywiście nie kończy. Góra wciąż jest zabójcza, ponownie niebezpieczeństwa tam kryjące się mogą sprawić, że nawet zaprawieni w bojach stalkerzy umrą równie łatwo, co nadzieja na wydostanie się z klaustrofobicznych tuneli. „Wojna” jednak wyraźnie pokazuje, że kto wie, może alternatywa lepsza od ciągłych wyniszczający konfliktów pod ziemią?

    Wroczek znów eksploatuje powszechnie kojarzoną z cyklem Metro formułę starć między różnymi stronnictwami. Każde ma swój pomysł na przeżycie, swoją organizację życia, stosunek do drugiego człowieka – wroga, przyjaciela. Niekiedy zresztą te ostatnie pojęcia nie robią władzy różnicy. Kalejdoskop wartości. Na tle tego poplątania idei główny bohater – choć sam na pierwszy rzut oka wydający się ideologiczną anomalią – bardzo szybko zaczyna wyglądać na stały punkt odniesienia w tym zwariowanym świecie. Uber, czerwony skin, plujący krwią osiłek, to echo innej rzeczywistości: postępuje według kodeksu bushido, jest uparty nawet bardziej od Świadków Jehowy, czyta „Małego Księcia”, a wrogów potrafi rozwalić nawet za pomocą kibla. Gdzieś pod tą melancholijną, nieustępliwą brutalnością i nieugiętością widać trochę Foresta Whitakera z „Ghost Doga”, są też akcenty, które kojarzą mi się ze… „Świętymi z Bostonu”.

    Równocześnie – jako już całość – „Wojna” jest książką lżejszą od oryginalnego cyklu. Sporo tu ironii, trzeźwego spojrzenia na nie do pozazdroszczenia sytuację bohaterów, a także akcji i konkretnego, zwartego języka. Autor nie przedłuża na siłę opisów walk. Jeśli sytuacja tego wymaga, stalker ginie w mgnieniu oka, a jego trzewia rozlewają się na śnieg, parując nad pyskiem jaszczura, który pozbawił go życia. Ot tak, po prostu. Bez teatru, dłużyzn. Wroczek nie boi się gwałtownych i szybkich kulminacji poszczególnych scen.

    Do „Wojny” przekonałem się dość szybko. To książka, którą chciałem czytać sobie spokojnie w autobusie, podczas codziennych dojazdów. W praktyce jednak sięgałem po nią częściej: podczas posiłków, przed snem, nawet w sytuacjach, kiedy człowiek według wszelkich prawideł samotności powinien – wybaczcie bezpośredniość – wgapiać się w telefon, by nie patrzeć bez sensu na drzwi łazienki. Słowem: wciąga. Trzeba jednak lubić klimaty postapo. Czytałem oryginalny cykl, miałem okazję również zapoznać się ze sporą częścią Uniwersum 2033. Sięgając po drugiego „Pitera”, poczułem się jak w domu. To przyjemne uczucie.

    Tym milsze, że już niedługo ten dom opuścimy na dobre. Nadchodząca gra Metro: Exodus już w zapowiedziach pokazuje, że ludziom siedzenie w norach ewidentnie się znudziło. To samo zresztą zapewne nastąpi wkrótce na kartach książek z uniwersum. Wskazuje na to między słowami nie tylko zakończenie „Wojny”, ale i deklaracje wydawcy. To już nie Uniwersum 2033, lecz 2035. Pojawia się jednak nowe pytanie: czy Uber przeżył? O tym przekonacie się, czytając „Wojnę”.

    One thought on “Uniwersum Metro 2035: „Piter. Wojna” – recenzja książki

    1. Ale już podczas 2033 roku ludzie powychodzili z nor. Powiem więcej – zdążyli założyć coś w rodzaju państw i nawet prowadzić ze sobą wojny. Dlatego zmianę z 2033 na 2035 uważam za kosmetyczny chwyt marketingowy.

    Dodaj komentarz

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *